Pan Tadeusz - Fragmenty Rozdziałów Adam Mickiewicz Pan Tadeusz CZYLI OSTATNI ZAJAZD NA LITWIE. HISTORIA SZLACHECKA Z R. 1811 I 1812, WE DWUNASTU KSIĘGACH WIERSZEM. KSIĘGA PIERWSZA - GOSPODARSTWO Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie. Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy I w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy Nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem! Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem, (Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę I zaraz mogłem pieszo do Twych świątyń progu Iść za wrócone życie podziękować Bogu), Tak nas powrócisz cudem na Ojczyzny łono. Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych, Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych; Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem, Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem; Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała, Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała, A wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą Zieloną, na niej z rzadka ciche grusze siedzą. Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju, Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju, Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany; Świeciły się z daleka pobielane ściany, Tym bielsze, że odbite od ciemnej zieleni Topoli, co go bronią od wiatrów jesieni. Dom mieszkalny niewielki, lecz zewsząd chędogi, I stodołę miał wielką, i przy niej trzy stogi Użątku, co pod strzechą zmieścić się nie może; Widać, że okolica obfita we zboże, I widać z liczby kopic, co wzdłuż i wszerz smugów Świecą gęsto jak gwiazdy, widać z liczby pługów Orzących wcześnie łany ogromne ugoru, Czarnoziemne, zapewne należne do dworu, KSIĘGA DRUGA - ZAMEK Kto z nas tych lat nie pomni, gdy, młode pacholę, Ze strzelbą na ramieniu świszcząc szedł na pole, Gdzie żaden wał, płot żaden nogi nie utrudza, Gdzie przestępując miedzę nie poznasz, że cudza! Bo na Litwie myśliwiec, jak okręt na morzu, Gdzie chcesz, jaką chcesz drogą, buja po przestworzu! Czyli jak prorok patrzy w niebo, gdzie w obłoku Wiele jest znaków widnych strzeleckiemu oku, Czy jak czarownik gada z ziemią, która głucha Dla mieszczan, mnóstwem głosów szepce mu do ucha. Tam derkacz wrzasnął z łąki, szukać go daremnie, Bo on szybuje w trawie jako szczupak w Niemnie; Tam ozwał się nad głową ranny wiosny dzwonek, Również głęboko w niebie schowany skowronek; Ówdzie orzeł szerokim skrzydłem przez obszary Zaszumiał, strasząc wróble jak kometa cary; Zaś jastrząb, pod jasnymi wiszący błękity, Trzepie skrzydłem jak motyl na szpilce przybity, Aż ujrzawszy śród łąki ptaka lub zająca, Runie nań z góry jako gwiazda spadająca. Kiedyż nam Pan Bóg wrócić z wędrówki dozwoli I znowu dom zamieszkać na ojczystej roli, I służyć w jeździe, która wojuje szaraki, Albo w piechocie, która nosi broń na ptaki; Nie znać innych prócz kosy i sierpa rynsztunków, I innych gazet oprocz domowych rachunków! Nad Soplicowem słońce weszło, i już padło Na strzechy, i przez szpary w stodołę się wkradło; I po ciemnozielonym, świeżym, wonnym sianie, Z którego młodzież sobie zrobiła posłanie, Rozpływały się złote, migające pręgi Z otworu czarnej strzechy, jak z warkocza wstęgi; I słońce usta sennych promykiem poranka Draźni, jak dziewczę kłosem budzące kochanka. Już wróble skacząc świerkać zaczęły pod strzechą, Już trzykroć gęgnął gęsior, a za nim jak echo Odezwały się chorem kaczki i indyki, I słychać bydła w pole idącego ryki. Wstała młodzież, Tadeusz jeszcze senny leży, Bo też najpóźniej zasnął; z wczorajszej wieczerzy Wrócił tak niespokojny, że o kurów pianiu Jeszcze oczu nie zmrużył, a na swym posłaniu Tak kręcił się, że w siano jak w wodę utonął, I spał twardo, aż zimny wiatr w oczy mu wionął, Gdy skrzypiące stodoły drzwi otwarto z trzaskiem I bernardyn ksiądz Robak wszedł z węzlastym paskiem, "Surge, puer!" wołając i ponad barkami Rubasznie wywijając pasek z ogórkami. KSIĘGA TRZECIA - UMIZGI Hrabia wracał do siebie, lecz konia wstrzymywał, Głową coraz w tył kręcił, w ogród się wpatrywał; I raz mu się zdawało, że znowu z okienka Błysnęła tajemnicza, bieluchna sukienka, I coś lekkiego znowu upadło z wysoka, I przeleciawszy cały ogród w mgnieniu oka, Pomiędzy zielonymi świeciło ogórki: Jako promień słoneczny, wykradłszy się z chmurki, Kiedy śród roli padnie na krzemienia skibę Lub śród zielonej łąki w drobną wody szybę. Hrabia zsiadł z konia, sługi odprawił do domu, A sam ku ogrodowi ruszył po kryjomu; Dobiegł wkrótce parkanu, znalazł w nim otwory wcisnął się po cichu, jak wilk do obory; Nieszczęściem, trącił krzaki suchego agrestu. Ogrodniczka, jak gdyby zlękła się szelestu, Oglądała się wkoło, lecz nic nie spostrzegła; Przecież ku drugiej stronie ogrodu pobiegła. A Hrabia bokiem, między wielkie końskie szczawie, Między liście łopuchu, na rękach, po trawie, Skacząc jak żaba, cicho, przyczołgał się blisko, Wytknął głowę, i ujrzał cudne widowisko. W tej części sadu rosły tu i ówdzie wiśnie, Śród nich zboże w gatunkach zmieszanych umyślnie: Pszenica, kukuruza, bób, jęczmień wąsaty, Proso, groszek, a nawet krzewiny i kwiaty. Domowemu to ptastwu taki ochmistszyni Wymyśliła ogródek: sławna gospodyni, Zwała się Kokosznicka, z domu Jendykowi- czówna; jej wynalazek epokę stanowi W domowym gospodarstwie; dziś powszechnie znany, Lecz w owych czasach jeszcze za nowość podany, Przyjęty pod sekretem od niewielu osób, Nim go wydał kalendarz, pod tytułem: Sposób Na jastrzębie i kanie, albo nowy środek Wychowywania drobiu - był to ów ogrodek. Jakoż zaledwie kogut, co odprawia warty, Stanie i nieruchomie dzierżąc dziób zadarty, I głowę grzebieniastą pochyliwszy bokiem, Aby tym łacniej w niebo mógł celować okiem, Dostrzeże wiszącego jastrzębia śród chmury, Krzyknie: zaraz w ten ogród chowają się kury, Nawet gęsi i pawie, i w nagłym przestrachu Gołębie, gdy nie mogą schronić się na dachu. Teraz w niebie żadnego nie widziano wroga, Tylko skwarzyła słońca letniego pożoga, Od niej ptaki w zbożowym ukryły się lasku; Tamte leżą w murawie, te kąpią się w piasku. Śród ptaszych głów sterczały główki ludzkie małe, Odkryte; włosy na nich krótkie, jak len białe; Szyje nagie do ramion, a pomiędzy nimi Dziewczyna głową wyższa, z włosami dłuższymi; Tuż za dziećmi paw siedział i piór swych obręcze Szeroko rozprzestrzenił w różnofarbną tęczę, Na której główki białe, jak na tle obrazku, Rzucone w ciemny błękit, nabierały blasku, Obrysowane wkoło kręgiem pawich oczu Jak wiankiem gwiazd, świeciły w zbożu jak w przezroczu, Pomiędzy kukuruzy złocistymi laski I angielską trawicą posrebrzaną w paski, I szczyrem koralowym, i zielonym ślazem, Których kształty i barwy mieszały się razem, Niby krata ze srebra i złota pleciona, A powiewna od wiatru jak lekka zasłona KSIĘGA CZWARTA - DYPLOMATYKA I ŁOWY Rówienniki litewskich wielkich kniaziów, drzewa Białowieży, Świtezi, Ponar, Kuszelewa! Których cień spadał niegdyś na koronne głowy Groźnego Witenesa, wielkiego Mindowy I Giedymina, kiedy na Ponarskiej górze, Przy ognisku myśliwskim, na niedźwiedziej skórze Leżał, słuchając pieśni mądrego Lizdejki, A Wiliji widokiem i szumem Wilejki Ukołysany, marzył o wilku żelaznym; I zbudzony, za bogów rozkazem wyraźnym Zbudował miasto Wilno, które w lasach siedzi Jak wilk pośrodku żubrów, dzików i niedźwiedzi. Z tego to miasta Wilna, jak z rzymskiej wilczycy, Wyszedł Kiejstut i Olgierd, i Olgierdowicy, Równie myśliwi wielcy jak sławni rycerze, Czyli wroga ścigali, czyli dzikie źwierzę. Sen myśliwski nam odkrył tajnie przyszłych czasów, Że Litwie trzeba zawsze żelaza i lasów. Knieje! do was ostatni przyjeżdżał na łowy Ostatni król, co nosił kołpak Witoldowy, Ostatni z Jagiellonów wojownik szczęśliwy I ostatni na Litwie monarcha myśliwy. Drzewa moje ojczyste! jeśli niebo zdarzy, Bym wrócił was oglądać, przyjaciele starzy, Czyli was znajdę jeszcze? czy dotąd żyjecie? Wy, koło których niegdyś pełzałem jak dziecię; Czy żyje wielki Baublis, w którego ogromie Wiekami wydrążonym, jakby w dobrym domie, Dwunastu ludzi mogło wieczerzać za stołem? Czy kwitnie gaj Mendoga pod farnym kościołem? I tam na Ukrainie, czy się dotąd wznosi Przed Hołowińskich domem, nad brzegami Rosi, Lipa tak rozrośniona, że pod jej cieniami Stu młodzieńców, sto panien szło w taniec parami? KSIĘGA PIĄTA - KŁÓTNIA Wojski, chlubnie skończywszy łowy, wraca z boru, A Telimena w głębi samotnego dworu Zaczyna polowanie. Wprawdzie nieruchoma Siedzi z założonymi na piersiach rękoma, Lecz myślą goni źwierzów dwóch; szuka sposobu, Jak by razem obsaczyć i ułowić obu: Hrabię i Tadeusza. Hrabia panicz młody, Wielkiego domu dziedzic, powabnej urody; Już trochę zakochany! cóż? może się zmienić! Potem, czy szczerze kocha? czy się zechce żenić? Z kobietą kilku laty starszą! niebogatą! Czy mu krewni pozwolą? co świat powie na to? Telimena, tak myśląc, z sofy się podniosła I stanęła na palcach, rzekłbyś, iż podrosła; Odkryła nieco piersi, wygięła się bokiem I sama siebie pilnym obejrzała okiem. I znowu zapytała o radę zwierciadła; Po chwili, wzrok spuściła, westchnęła i siadła. Hrabia pan! zmienni w gustach są ludzie majętni! Hrabia blondyn! blondyni nie są zbyt namiętni! A Tadeusz? prostaczek! poczciwy chłopczyna! Prawie dziecko! raz pierwszy kochać się zaczyna! Pilnowany, niełacno zerwie pierwsze związki, Przy tym dla Telimeny ma już obowiązki. Mężczyźni, póki młodzi, chociaż w myślach zmienni, W uczuciach są od dziadów stalsi, bo sumienni. Długo serce młodzieńca proste i dziewicze Chowa wdzięczność za pierwsze miłości słodycze! Ono rozkosz i wita, i żegna z weselem, Jak skromną ucztę, którą dzielim z przyjacielem. Tylko stary pjanica, gdy już spali trzewa, Brzydzi się trunkiem, którym nazbyt się zalewa. Wszystko to Telimena dokładnie wiedziała, Bo i rozum, i wielkie doświadczenie miała. Lecz co powiedzą ludzie? można im zejść z oczu, W inne strony wyjechać, mieszkać na uboczu Lub, co lepsza, wynieść się całkiem z okolicy, Na przykład zrobić małą podróż do stolicy, Młodego chłopca na świat wielki wyprowadzić, Kroki jego kierować, pomagać mu, radzić, Serce mu kształcić, mieć w nim przyjaciela, brata! Nareszcie - użyć świata, póki służą lata! Tak myśląc, po alkowie śmiało i wesoło Przeszła się kilka razy - znów spuściła czoło. Warto by też pomyślić o Hrabiego losie - Czyby się nie udało podsunąć mu Zosię? Niebogata, lecz za to urodzeniem równa, Z domu senatorskiego, jest dygnitarzówna. Jeżeliby do skutku przyszło ożenienie, Telimena w ich domu miałaby schronienie Na przyszłość; krewna Zosi i Hrabiego swatka, Dla młodego małżeństwa byłaby jak matka. Po tej z sobą odbytej, stanowczej naradzie Woła przez okno Zosię, bawiącą się w sadzie. Zosia w porannym stroju i z głową odkrytą Stała, trzymając w ręku podniesione sito, Do nóg jej biegło ptastwo; stąd kury szurpate Toczą się kłębkiem, stamtąd kogutki czubate, Wstrząsając koralowe na głowach szyszaki I wiosłując skrzydłami przez bruzdy i krzaki, Szeroko wyciągają ostrożaste pięty; Za nimi z wolna indyk sunie się odęty, Sarkając na gderanie swej krzykliwej żony; Ówdzie pawie jak tratwy długimi ogony Sterują się po łące, a gdzieniegdzie z góry Upada jak kiść śniegu gołąb srebrnopióry. W pośrodku zielonego okręgu murawy Ściska się okrąg ptastwa krzykliwy, ruchawy, Opasany gołębi sznurem na kształt wstęgi Białej, środkiem pstrokaty w gwiazdy, w cętki, w pręgi KSIĘGA SZÓSTA - ZAŚCIANEK Nieznacznie z wilgotnego wykradał się mroku Świt bez rumieńca, wiodąc dzień bez światła w oku. Dawno wszedł dzień, a jeszcze ledwie jest widomy. Mgła wisiała nad ziemią, jak strzecha ze słomy Nad ubogą Litwina chatką; w stronie wschodu Widać z bielszego nieco na niebie obwodu, Że słońce wstało, tędy ma zstąpić na ziemię, Lecz idzie niewesoło i po drodze drzemie. Za przykładem niebieskim wszystko się spóźniło Na ziemi; bydło późno na paszę ruszyło I zdybało zające przy późnym śniadaniu; One zwykły do gajów wracać o świtaniu, Dziś, okryte tumanem, te mokrzycę chrupią, Te jamki w roli kopiąc, parami się kupią I na wolnym powietrzu myślą użyć wczasu; Ale przed bydłem muszą powracać do lasu. I w lasach cisza. Ptaszek zbudzony nie śpiewa, Otrząsnął pierze z rosy, tuli się do drzewa, Głowę wciska w ramiona, oczy znowu mruży I czeka słońca. Kędyś u brzegów kałuży Klekce bocian; na kopach siedzą wrony zmokłe, Rozdziawiwszy się ciągną gawędy rozwlokłe, Obrzydłe gospodarzom jako wróżby słoty. Gospodarze już dawno wyszli do roboty. Już zaczęły żniwiarki swą piosnkę zwyczajną, Jak dzień słotny ponurą, tęskną, jednostajną, Tym smutniejszą, że dźwięk jej w mgłę bez echa wsiąka; Chrząsnęły sierpy w zbożu, ozwała się łąka, Rząd kosiarzy otawę siekących wciąż brząka Pogwizdując piosenkę; z końcem każdej zwrotki Stają, ostrzą żelezca i w takt kują w młotki. Ludzi we mgle nie widać, tylko sierpy, kosy I pieśni brzmią, jak muzyk niewidzialnych głosy. W środku na snopie zboża Ekonom usiadłszy, Nudzi się, kręci głową, roboty nie patrzy, Pogląda na gościniec, na drogi rozstajne, Kędy działy się jakieś rzeczy nadzwyczajne. Na gościńcu i drogach od samego ranka Panuje ruch niezwykły; stąd chłopska furmanka Skrzypi, lecąc jak poczta, stąd szlachecka bryka Czwałem tarkocze, drugą i trzecią spotyka; Z lewej drogi posłaniec jak kuryjer goni, Z prawej przebiegło w zawód kilkanaście koni, Wszyscy śpieszą, ku różnym kierują się stronom; Co to ma znaczyć? Powstał ze snopa Ekonom, Chciał przypatrzyć się, spytać; długo stał nad drogą, Daremnie wołał, nie mógł zatrzymać nikogo Ni poznać we mgle. Jezdni migają jak duchy, Tylko słychać raz po raz tętent kopyt głuchy I, co dziwniejsza jeszcze, szczękanie pałaszy: Bardzo to Ekonoma i cieszy, i straszy. Bo choć na Litwie było naonczas spokojnie, Dawno już wieści głuche biegały o wojnie, O Francuzach, Dąbrowskim, o Napoleonie. Miałyżby wojnę wróżyć ci jeźdźcy? te bronie? Ekonom pobiegł wszystko Sędziemu powiedzieć, Spodziewając się i sam czegoś się dowiedzieć. W Soplicowie domowi i goście, po kłótni Wczorajszej, wstali z siebie nieradzi i smutni. Próżno Wojszczanka damy na kabałę sprasza, Mężczyznom próżno karty dają do mariasza: Nie chcą bawić się ni grać, siedzą cicho w kątkach, Mężczyźni palą lulki, kobiety przy prątkach; Nawet śpią muchy. KSIĘGA SIÓDMA - RADA Z kolei Bartek poseł rzecz swą wyprowadzał; Ten, że często na strugach do Królewca chadzał, Nazwany był Prusakiem od swych spółrodaków Przez żart, bo nienawidził okropnie Prusaków, Choć lubił o nich gadać; człek podeszły w lata, W podróżach swych dalekich wiele zwiedził świata; Gazet pilny czytelnik, polityki świadom, W niebytność Maćka zwykle przewodził obradom. Ten tak rzecz kończył: "Nie jest to, Panie Macieju, Bracie mój, a nas wszystkich Ojcze Dobrodzieju, Nie jest to marna pomoc. Ja bym na Francuzów Spuścił się w czasie wojny jak na czterech tuzów: Lud bitny, a od czasów pana Tadeusza Kościuszki - świat takiego nie miał genijusza Wojennego, jak wielki Cesarz Bonaparte. Pamiętam, kiedy przeszli Francuzi przez Wartę, Bawiłem za granicą wtenczas, w roku Pańskim Tysiącznym osimsetnym szóstym; właśnie z Gdańskiem Handlowałem, a krewnych mam wielu w Poznańskiem. Jeździłem ich odwiedzić; więc z panem Józefem Grabowskim, który teraz jest rejmentu szefem, A podówczas żył na wsi blisko Obiezierza, Polowaliśmy sobie na małego źwierza. Był pokój w Wielkopolszcze, jak teraz na Litwie; Wtem nagle rozeszła się wieść o strasznej bitwie; Przybiegł do nas posłaniec od pana Towdena, Grabowski list przeczytał, krzyknął: "Jena! Jena! Zbito Prusaków na łeb, na szyję, wygrana!" Ja, z konia zsiadłszy, zaraz padłem na kolana Dziękując Panu Bogu. - Do miasta jedziemy, Niby dla interesu, niby nic nie wiemy; Aż tu widzimy: wszystkie landraty, hofraty, Komisarze i wszystkie podobne psubraty Kłaniają się nam nisko; każdy drży, blednieje, Jako owad prusaczy, gdy wrzątkiem kto zleje. My śmiejąc się, trąc ręce, prosim uniżenie O nowinki? pytamy, co słychać o Jenie? Tu ich strach zdjął, dziwią się, że o klęsce owej Już wiemy; krzyczą Niemcy: "Achary Got! o wej!" Spuściwszy nos, do domów, z domów dalej w nogi - O, to był rwetes! Wszystkie wielkopolskie drogi Pełne uciekających; niemczyska jak mrowie Pełzną, ciągną pojazdy, które lud tam zowie Wageny i fornalki; mężczyźni, kobiety, Z fajkami, z imbryczkami, wleką pudła, bety; Drapią, jak mogą; a my milczkiem wchodzim w radę: Hajże na koń, pomieszać Niemcom rejteradę; Nuż landratom tłuc w karki, z hofratów drzeć schaby, A herów oficyrów łowić za harcaby - A jenerał Dąbrowski wpada do Poznania I cesarski przynosi rozkaz: do powstania! W tydzień jeden, tak lud nasz Prusaków wychłostał I wygnał, na lekarstwo Niemca byś nie dostał! Gdyby się tak obrócić i gracko, i raźnie, I u nas w Litwie sprawić Moskwie taką łaźnię? He? co myślisz, Macieju? Jeśli z Bonapartem Moskwa drze koty, to on wojuje nie żartem: Bohater pierwszy w świecie, a wojsk ma bez liku! He, cóż myślisz, Macieju, nasz ojcze Króliku?" KSIĘGA ÓSMA - ZAJAZD Przed burzą bywa chwila cicha i ponura; Kiedy nad głowy ludzi przyleciawszy chmura Stanie i grożąc twarzą, dech wiatrów zatrzyma, Milczy, obiega ziemię błyskawic oczyma, Znacząc te miejsca, gdzie wnet ciśnie grom po gromie Tej ciszy chwila była w Soplicowskim domie. Myśliłbyś, że przeczucie nadzwyczajnych zdarzeń Ścięło usta, i wzniosło duchy w kraje marzeń. Po wieczerzy i Sędzia, i goście ze dworu Wychodzą na dziedziniec używać wieczoru; Zasiadają na przyzbach wysłanych murawą; Całe grono z posępną i cichą postawą Pogląda w niebo, które zdawało się zniżać, Ścieśniać, i coraz bardziej ku ziemi przybliżać, Aż oboje, skrywszy się pod zasłonę ciemną Jak kochankowie, wszczęli rozmowę tajemną, Tłumacząc swe uczucia w westchnieniach tłumionych, Szeptach, szmerach i słowach na wpół wymówionych, Z których składa się dziwna muzyka wieczoru. Zaczął ją puszczyk, jęcząc na poddaszu dworu; Szepnęły wiotkim skrzydłem niedoperze, lecą Pod dom, gdzie szyby okien, twarze ludzi świecą; Niżej zaś, niedoperzów siostrzyczki, ćmy, rojem Wiją się, przywabione białym kobiet strojem, Mianowicie przykrzą się Zosi, bijąc w lice I w jasne oczki, które biorą za dwie świéce. Na powietrzu owadów wielki krąg się zbiera, Kręci się grając jako harmoniki sfera; Ucho Zosi rozróżnia śród tysiąca gwarów Akord muszek i półton fałszywy komarów. W polu koncert wieczorny ledwie jest zaczęty; Właśnie muzycy kończą stroić instrumenty, Już trzykroć wrzasnął derkacz, pierwszy skrzypak łąki, Już mu z dala wtórują z bagien basem bąki, Już bekasy do góry porwawszy się wiją I bekając raz po raz jak w bębenki biją. Na finał szmerów muszych i ptaszęcej wrzawy Odezwały się chorem podwójnym dwa stawy, Jako zaklęte w górach kaukaskich jeziora, Milczące przez dzień cały, grające z wieczora. Jeden staw, co toń jasną i brzeg miał piaszczysty, Modrą piersią jęk wydał cichy, uroczysty; Drugi staw, z dnem błotnistym i gardzielem mętnym, Odpowiedział mu krzykiem żałośnie namiętnym; W obu stawach piały żab niezliczone hordy, Oba chory zgodzone w dwa wielkie akordy. Ten fortissimo zabrzmiał, tamten nuci z cicha, Ten zdaje się wyrzekać, tamten tylko wzdycha; Tak dwa stawy gadały do siebie przez pola, Jak grające na przemian dwie arfy Eola. KSIĘGA DZIEWIĄTA - BITWA A chrapali tak twardym snem, że ich nie budzi Blask latarek i wniście kilkudziesiąt ludzi, Którzy wpadli na szlachtę, jak pająki ścienne Nazwane kosarzami na muchy wpółsenne; Zaledwie która bzyknie, już długimi nogi Obejmuje ją wkoło i dusi mistrz srogi. Sen szlachecki był jeszcze twardszy niż sen muszy: Żaden nie bzyka, leżą wszyscy jak bez duszy, Chociaż byli chwytani silnymi rękoma I przewracani jako na przewiąsłach słoma. Tylko jeden Konewka, któremu w powiecie Nie znajdziesz równie mocnej głowy przy bankiecie, Konewka, co mógł wypić lipcu dwa antały, Nim mu splątał się język i nogi zachwiały, Ten, choć długo ucztował i usnął głęboko, Dawał przecie znak życia; przemknął jedno oko I widzi! istne zmory! dwie okropne twarze Tuż nad sobą, a każda ma wąsów po parze, Dyszą nad nim, ust jego tykają wąsami I czworgiem rąk wokoło wiją jak skrzydłami; Zląkł się, chciał przeżegnać się, darmo rękę chwyta, Ręka prawa jak gdyby do boku przybita; Ruszył lewą, niestety! czuje, że go duchy Spowiły ciasno jako niemowlę w pieluchy; Zląkł się jeszcze okropniej, wnet oko zawiera Leży nie dysząc, stygnie, ledwie nie umiera. Lecz Kropiciel zerwał się bronić się, po czasie! Bo już był skrępowany we swym własnym pasie; Przecież zwinął się i tak sprężyście podskoczył, Że padł na piersi sennych, po głowach się toczył, Miotał się jako szczupak, gdy się w piasku rzuca, A ryczał jako niedźwiedź, bo miał silne płuca. Ryczał: "Zdrada!" - Wnet cała zbudzona gromada Chorem odpowiedziała: "Zdrada! gwałtu! zdrada!" Krzyk dochodzi echami zwierciadlanej sali, Kędy Hrabia, Gerwazy i dżokeje spali; Przebudza się Gerwazy, darmo się wydziera, Związany w kij do swego własnego rapiera: Patrzy, widzi przy oknie ludzi uzbrojonych, W czarnych krótkich kaszkietach, w mundurach zielonych, Jeden z nich opasany szarfą, trzymał szpadę I ostrzem jej kierował swych drabów gromadę Szepcąc: "Wiąż! wiąż!" Dokoła leżą jak barany Dżokeje w pętach, Hrabia siedzi nie związany, Lecz bezbronny; przy nim dwaj z gołymi bagnety Stoją drabi - poznał ich Gerwazy, niestety! Moskale!!! Nieraz Klucznik był w podobnych trwogach, Nieraz miewał powrozy na ręku i nogach, A przecież się uwalniał; wiedział o sposobie Rwania więzów, był silny bardzo, ufał sobie. Przemyślał ratować się milczkiem; oczy zmrużył, Niby śpi, z wolna ręce i nogi przedłużył, Dech wciągnął, brzuch i piersi ścisnął co najwężej; Aż jednym razem kurczy, wydyma się, pręży, Jak wąż, głowę i ogon gdy chowa w przeguby, Tak Gerwazy z długiego stał się krótki, gruby; Rozciągnęły się, nawet skrzypnęły powrozy, Ale nie pękły! Klucznik ze wstydu i zgrozy Przewrócił się i w ziemię schowawszy twarz gniewną, Zamknąwszy oczy, leżał nieczuły jak drewno. KSIĘGA DZIESIĄTA - EMIGRACJA. JACEK Owe obłoki ranne, zrazu rozpierzchnione Jak czarne ptaki, lecąc w wyższą nieba stronę Coraz się zgromadzały; ledwie słońce zbiegło Z południa, już ich stado pół niebios obległo Ogromną chmurą; wiatr ją pędził coraz chyżej, Chmura coraz gęstniała, zwieszała się niżej, Aż jedną stroną na wpół od niebios oddarta, Ku ziemi wychylona i wszerz rozpostarta, Jak wielki żagiel, biorąc wszystkie wiatry w siebie, Od południa na zachód leciała po niebie. I była chwila ciszy; i powietrze stało Głuche, milczące, jakby z trwogi oniemiało. I łany zbóż, co wprzódy, kładąc się na ziemi I znowu w górę trzęsąc kłosami złotemi, Wrzały jak fale, teraz stoją nieruchome I poglądają w niebo najeżywszy słomę. I zielone przy drogach wierzby i topole, Co pierwej, jako płaczki przy grobowym dole, Biły czołem, długimi kręciły ramiony Rozpuszczając na wiatry warkocz posrebrzony, Teraz jak martwe, z niemej wyrazem żałoby, Stoją na kształt posągów sypilskiej Nioby. Jedna osina drżąca wstrząsa liście siwe. Bydło, zwykle do domu powracać leniwe, Teraz zbiega się tłumnie, pasterzy nie czeka I opuszczając strawę do domu ucieka. Buhaj racicą ziemię kopie, orze rogiem I całą trzodę straszy ryczeniem złowrogiem; Krowa coraz ku niebu wznosi wielkie oko, Usta z dziwu otwiera i wzdycha głęboko; A wieprz marudzi w tyle, dąsa się i zgrzyta, I snopy zboża kradnie, i na zapas chwyta. Ptastwo skryło się w lasy, pod strzechy, w głąb trawy; Tylko wrony, stadami obstąpiwszy stawy, Przechadzają się sobie poważnymi kroki, Czarne oczy kierują na czarne obłoki, Wytknąwszy język z suchej, szerokiej gardzieli I skrzydła roztaczając, czekają kąpieli; Lecz i te, przewidując nazbyt mocną burzę, Już w las ciągną, podobne wznoszącej się chmurze. Ostatnia z ptaków, lotem nieścigłym zuchwała Jaskółka, czarny obłok przeszywa jak strzała, Wreszcie spada jak kula. Właśnie w owej chwili Szlachta z Moskwą okropną walkę zakończyli I chronią się gromadnie w domy i stodoły, Opuszczając plac boju, gdzie wkrótce żywioły Stoczą walkę. Na zachód, jeszcze ziemia słońcem ozłocona Świeciła się ponuro, żółtawo-czerwona; Już chmura, roztaczając cienie na kształt sieci, Wyławia resztki światła, a za słońcem leci, Jak gdyby je pochwycić chciała przed zachodem. Kilka wichrów raz po raz prześwisnęło spodem, Jeden za drugim lecą, miecąc krople dżdżyste, Wielkie, jasne, okrągłe, jak grady ziarniste. KSIĘGA JEDENASTA - ROK 1812 O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju! Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju, A żołnierz rokiem wojny; dotąd lubią starzy O tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy. Z dawna byłeś niebieskim oznajmiony cudem I poprzedzony głuchą wieścią między ludem; Ogarnęło Litwinów serca z wiosny słońcem Jakieś dziwne przeczucie, jak przed świata końcem, Jakieś oczekiwanie tęskne i radosne. Kiedy pierwszy raz bydło wygnano na wiosnę, Uważano, że chociaż zgłodniałe i chude, Nie biegło na ruń, co już umaiła grudę, Lecz kładło się na rolę i schyliwszy głowy Ryczało albo żuło swój pokarm zimowy. I wieśniacy ciągnący na jarzynę pługi Nie cieszą się, jak zwykle, z końca zimy długiej, Nie śpiewają piosenek, pracują leniwo, Jakby nie pamiętali na zasiew i żniwo. Co krok wstrzymują woły i podjezdki w bronie I poglądają z trwogą ku zachodniej stronie, Jakby z tej strony miał się objawić cud jaki, I uważają z trwogą wracające ptaki. Bo już bocian przyleciał do rodzinnej sosny I rozpiął skrzydła białe, wczesny sztandar wiosny; A za nim, krzykliwymi nadciągnąwszy pułki, Gromadziły się ponad wodami jaskółki I z ziemi zmarzłej brały błoto na swe domki. W wieczór słychać w zaroślach szept ciągnącej słomki, I stada dzikich gęsi szumią ponad lasem, I znużone na popas spadają z hałasem, A w głębi ciemnej nieba wciąż jęczą żurawie. Słysząc to nocni stróże pytają w obawie, Skąd w królestwie skrzydlatym tyle zamieszania, Jaka burza te ptaki tak wcześnie wygania. Aż oto nowe stada, jakby gilów, siewek I szpaków, stada jasnych kit i chorągiewek Zajaśniały na wzgórkach, spadają na błonie. Konnica! dziwne stroje, nie widziane bronie, Pułk za pułkiem, a środkiem, jak stopione śniegi, Płyną drogami kute żelazem szeregi; Z lasów czernią się czapki, rzęd bagnetów błyska, Roją się niezliczone piechoty mrowiska. Wszyscy na północ: rzekłbyś, iż wonczas z wyraju Za ptastwem i lud ruszył do naszego kraju, Pędzony niepojętą, instynktową mocą. Konie, ludzie, armaty, orły dniem i nocą Płyną; na niebie górą tu i ówdzie łuny, Ziemia drży, słychać, biją stronami pioruny. - Wojna! wojna! Nie było w Litwie kąta ziemi, Gdzie by jej huk nie doszedł; pomiędzy ciemnemi Puszczami chłop, którego dziady i rodzice Pomarli nie wyjrzawszy za lasu granice, Który innych na niebie nie rozumiał krzyków Prócz wichrów, a na ziemi prócz bestyi ryków, Gości innych nie widział oprócz spółleśników,- Teraz widzi: na niebie dziwna łuna pała, W puszczy łoskot, to kula od jakiegoś działa, Zbłądziwszy z pola bitwy, dróg w lesie szukała Rwąc pnie, siekąc gałęzie. Żubr, brodacz sędziwy, Zadrżał we mchu, najeżył długie włosie grzywy, Wstaje na wpół, na przednich nogach się opiera I potrząsając brodą zdziwiony spoziera Na błyskające nagle między łomem zgliszcze: Był to zbłąkany granat, kręci się, wre, świszcze, Pękł z hukiem jakby piorun; żubr pierwszy raz w życiu Zląkł się i uciekł w głębszym schować się ukryciu. Bitwa! gdzie? w której stronie? pytają młodzieńce, Chwytają broń, kobiety wznoszą w niebo ręce, Wszyscy pewni zwycięstwa, wołają ze łzami: "Bóg jest z Napoleonem, Napoleon z nami!" O wiosno! kto cię widział wtenczas w naszym kraju Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju! O wiosno, kto cię widział, jak byłaś kwitnąca Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca, Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna! Ja ciebie dotąd widzę, piękna maro senna! Urodzony w niewoli, okuty w powiciu, Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu. KSIĘGA DWUNASTA - KOCHAJMY SIĘ Na koniec z trzaskiem sali drzwi na wściąż otwarto. Wchodzi pan Wojski w czapce i z głową zadartą, Nie wita się i miejsca za stołem nie bierze, Bo Wojski występuje w nowym charakterze Marszałka dworu; laskę ma na znak urzędu I tą laską z kolei, jako mistrz obrzędu, Wskazuje wszystkim miejsca i gości usadza. Naprzód, jako najpierwsza województwa władza, Podkomorzy-Marszałek wziął miejsce zaszczytne, Ze słoniowym poręczem krzesło aksamitne; Obok na prawej stronie jenerał Dąbrowski, Na lewej siadł Kniaziewicz, Pac i Małachowski. Śród nich Podkomorzyna, dalej inne panie, Oficerowie, pany, szlachta i ziemianie, Mężczyźni i kobiety na przemian po parze, Usiadają porządkiem, gdzie Wojski ukaże. Pan Sędzia skłoniwszy się opuścił biesiadę; On na dziedzińcu włościan traktował gromadę, Zebrawszy ich za stołem na dwa staje długim, Sam siadł na jednym końcu, a pleban na drugim. Tadeusz i Zofija do stołu nie siedli, Zajęci częstowaniem włościan, chodząc jedli. Starożytny był zwyczaj, iż dziedzice nowi Na pierwszej uczcie sami służyli ludowi. Tymczasem goście, potraw czekający w sali, Z zadziwieniem na wielki serwis poglądali, Którego równie drogi kruszec jak robota. Jest podanie, że książę Radziwiłł-Sierota Kazał ten sprzęt na urząd w Wenecyi zrobić I wedle własnych planów po polsku ozdobić. Serwis, potem zabrany czasu wojny szwedzkiéj, Przeszedł, nie wiedzieć jaką drogą, w dom szlachecki; Dziś ze skarbca dobyty zajął środek stoła Ogromnym kręgiem na kształt karetnego koła. Serwis ten był nalany ode dna po brzegi Piankami i cukrami białymi jak śniegi, Udawał przewybornie krajobraz zimowy; W środku czerniał ogromny bór konfiturowy, Stronami domy, niby wioski i zaścianki, Okryte zamiast śronu cukrowymi pianki; Na krawędziach naczynia, stoją dla ozdoby Niewielkie z porcelany wydęte osoby W polskich strojach; jakoby aktory na scenie, Zdawały się przedstawiać jakoweś zdarzenie; Gest ich sztucznie wydany, farby osobliwe, Tylko głosu im braknie, zresztą gdyby żywe. Cóż przedstawiają? goście pytali ciekawi, Za czym Wojski podnosi laskę i tak prawi (Tymczasem podawano wódkę przed jedzeniem): "Za mych Wielce Mościwych Panów pozwoleniem Te persony, których tu widzicie bez liku, Przedstawiają polskiego historią sejmiku, Narady, wotowanie, tryumfy i waśnie; Sam tę scenę odgadłem i Państwu objaśnię. "Oto na prawo widać liczne szlachty grono: Pewnie ich przed sejmikiem na ucztę sproszono, Czeka nakryty stolik; nikt gości nie sadza, Stoją kupkami, każda kupka się naradza. Patrzcie, iż w każdej kupce stoi w środku człowiek, Z którego ust otwartych, z podniesionych powiek, Rąk niespokojnych, widać - mówca, coś tłumaczy, I palcem eksplikuje, i na dłoni znaczy. Ci mówcy zalecają swoich kandydatów Z różnym skutkiem, jak widać z miny szlachty bratów. "Wprawdzie tam w drugiej kupie szlachta pilnie słucha, Ten ręce za pas zatknął i przyłożył ucha, Ów dłoń przy uchu trzyma i milczkiem wąs kręci, Zapewne słowa zbiera i niże w pamięci; Cieszy się mówca widząc, że są nawróceni, Gładzi kieszeń, bo kreski ich już ma w kieszeni. "Lecz za to w trzecim gronie dzieje się inaczéj: Tu mówca musi łowić za pasy słuchaczy, Patrzcie, wyrywają się i cofają uszy; Patrzcie, jako ten słuchacz od gniewu się puszy, Wzniosł ręce, grozi mówcy, usta mu zatyka, Pewnie słyszał pochwały swego przeciwnika; Ten drugi, pochyliwszy czoło na kształt byka, Powiedziałbyś, że mówcę pochwyci na rogi; Ci biorą się do szabel, tamci poszli w nogi. EPILOG O tem że dumać na paryskim bruku, Przynosząc z miasta uszy pełne stuku, Przeklęstw i kłamstwa, niewczesnych zamiarów, Za poznych żalów, potępieńczych swarów! Biada nam, zbiegi, żeśmy w czas morowy Lękliwe nieśli za granicę głowy! Bo gdzie stąpili, szła przed nimi trwoga, W każdym sąsiedzi znajdowali wroga, Aż nas objęto w ciasny krąg łańcucha I każą oddać co najprędzej ducha. A gdy na żale ten świat nie ma ucha, Gdy ich co chwila nowina przeraża Bijąca z Polski jako dzwon smętarza, Gdy im prędkiego zgonu życzą straże, Wrogi ich wabią z dala jak grabarze, Gdy w niebie nawet nadziei nie widzą - Nie dziw, że ludzi, świat, sobie ohydzą, Że utraciwszy rozum w mękach długich, Plwają na siebie i żrą jedni drugich! Chciałem pominąć, ptak małego lotu, Pominąć strefy ulewy i grzmotu I szukać tylko cienia i pogody, Wieki dzieciństwa, domowe zagrody... Jedyne szczęście, kto w szarej godzinie Z kilku przyjaciół usiadł przy kominie, Drzwi od Europy zamykał hałasów, Wyrwał się z myślą ku szczęśliwym czasom I dumał, myślił o swojej krainie... Ale o krwi tej, co się świeżo lała, O łzach, któremi płynie Polska cała, O sławie, która jeszcze nie przebrzmiała - O nich pomyślić - nie mieliśmy duszy!... Bo naród bywa na takiej katuszy, Że kiedy zwróci wzrok ku jego męce, Nawet Odwaga załamuje ręce. Te pokolenia żałobami czarne, Powietrze tylą klątwami ciężarne, Tam myśl nie śmiała zwrócić lotów, W sferę okropną nawet ptakom grzmotów. O Matko Polsko! Ty tak świeżo w grobie Złożona - nie ma sił mówić o tobie! Ach! czyjeż usta śmią pochlebiać sobie, Że dzisiaj znajdą to serdeczne słowo, Które rozczula rozpacz marmorową, Które z serc wieko podejmie kamienne, Rozwiąże oczy tylą łez brzemienne I sprawia, że łza przystygła wypłynie? Nim się te usta znajdą, wiek przeminie.